Kiedy jesteś w drodze, zwłaszcza na przemytniczym szlaku, nie tylko musisz dowiedzieć się czegoś o samej trasie, przejściach granicznych i ewentualnych niebezpieczeństwach, ale musisz uporać się ze swoimi myślami i emocjami. Najgorszy jest zawsze ten pierwszy raz, gdyż nie wiesz, czego możesz spodziewać się na szlaku. Opowieści innych tylko w niewielkim stopniu mogły mi pomóc, bo nie zawsze podróżowałem tymi trasami, co oni. Poza tym to ty sam jesteś w centrum wydarzeń. Sam podejmujesz decyzje, oceniasz sytuacje i zachowujesz się w odpowiedni sposób na przejściach granicznych. W tym wszystkim bardzo pomagała mi medytacja. Przed wyruszeniem w drogę musisz się do niej odpowiednio przygotować. Najtrudniej jest podjąć decyzję. Przemyt złota pod względem ryzyka umiejscowiłbym znacznie niżej niż przemyt haszyszu. Towarzyszyły temu także zupełnie inne emocje! Z drugiej strony nie mogę powiedzieć, że niczego się nie obawiałem, gdy podróżowałem z kolejnym ładunkiem złota i elektroniki. Nie przez Szwajcarię, ale przez Azję, przez Nepal i Indie. Zawsze istniało ryzyko wpadki i wylądowania w jakimś obskurnym nepalskim lub indyjskim więzieniu. Zawsze też ktoś mógł cię po prostu okraść! Najbardziej obawiałem się tego, że tak nieszczęśliwy splot wydarzeń pokrzyżuje moje plany związane z ukończeniem studiów. Kiedy podróżuje się na tak długiej trasie, jak ta, która wiodła przez Nepal do Nowego Delhi i Kalkuty, najlepszą metodą było podzielenie tej podróży na kilka etapów. Każdy z nich jest inny. Nie można było lekceważyć lotniska w Katmandu. To było pierwsze miejsce, gdzie należało zachować nadzwyczajną ostrożność. Wystarczyło, że jakiś celnik dobrze mnie zapamiętał z poprzednich lotów i znacznie wzrastały szanse na wylądowanie w lokalnym więzieniu. Pewnego dnia po wylądowaniu w Katmandu pewien celnik rozpoznał mnie i poprosił, aby mu wyjaśnił, co tak często robię w Katmandu, mimo że w paszporcie miałem tylko jeden stempel wjazdowy do Nepalu. Udało mi się go przekonać, że na pewno mnie z kimś pomylił i że jestem tutaj dopiero drugi raz. Tym razem skończyło się na wyjaśnieniach, a to, że zadeklarowałem kamerę video, w jakiś sposób przekonało go o mojej uczciwości. Ponad sześciogodzinny lot z Singapuru do Katmandu z przesiadką w Bangkoku bardzo się dłużył, ale nie warto było nadużywać alkoholowych drinków, które były serwowane przez piękne tajlandzkie stewardesy na każde życzenia pasażera. Takie przyjemności zostawiałem sobie po wylądowaniu w Katmandu. Lądowe przejścia graniczne z Nepalu do Indii wcale nie były takie łatwe, jak mogłoby się wydawać. Podróż do przejścia granicznego w Sonauli to dziesięć godzin w autobusie mknącym wąską drogą przez góry. Z kolei autobusy jeżdżące z Sonauli do największego miasta w tych okolicach, czyli do Gorakhpuru były tak niewygodne a siedzenia tak ciasne, że zacząłem kupować dwa bilety, żeby się móc pomieścić ze swoimi bagażami. Ciągle podróżowałem na tym samym paszporcie i choć nie było w nim śladu po moich poprzednich pobytach w miejscach przekraczania granicy nepalsko-indyjskiej, to zawsze mogłem być zapamiętany przez jakiegoś celnika czy też funkcjonariusza służb granicznych. Tym bardziej że tutaj również musiałem zadeklarować swoją kamerę video. Kiedy na przejściu granicznym w Sonauli pewien celnik zaczął pobierać ode mnie bakszysz w postaci papierosów Camel i nazywać mnie swoim przyjacielem musiałem zmienić trasę. Wówczas zacząłem jeździć do miejscowości Raxhaul w stanie Bihar, skąd miałem bezpośredni pociąg do Nowego Delhi. Podróż do granicy nepalsko-indyjskiej była znacznie krótsza, ale tu z kolei spotkałem celnika, który był miłośnikiem futbolu i pamiętał polską drużynę, która w roku 1974 zdobyła trzecie miejsce na Mistrzostwach Świata w NRF. Wolałem się z nim nie spotykać i nie dyskutować o futbolu, tym bardziej że podróż pociągiem do Nowego Delhi wydłużyła się o ponad dziesięć godzin. Znowu musiałem zmienić trasę. Tym razem zdecydowałem się na podróż do Kakarvitty, nepalskiej miejscowości leżącej we wschodniej części kraju. Podróżowałem kilka godzin dłużej niż do Sonauli. Dziewięć godzin w autobusie jadącym z Katmandu. Nie był to koniec podróży, gdyż do pierwszego indyjskiego miasta Siliguri też trzeba było jakoś dojechać. To dodatkowe dwie godziny jazdy. Ponieważ Siliguri leży częściowo na terenach Dardżylingu musiałem mieć specjalne pozwolenie, aby tędy podróżować. To tereny graniczące i z Pakistanem i z Chinami, gdzie stacjonowały i nadal stacjonują oddziały indyjskiej armii. To była mordercza trasa. Po dłuższym postoju w obskurnym hoteliku w Siliguri wyruszałem w kolejną podróż. Tym razem do Kalkuty. Prawie sześćset kilometrów do przebycia. Na tym odcinku spędzałem w autobusie około 15 godzin. Na szczęście nie był tak niewygodny, jak ten, którym jeździłem do Gorakhpuru i zawsze udało się w nim złapać trochę snu. Jak długo można podróżować tak morderczymi szlakami? Czy nie można łatwiej i przyjemniej skoro można dotrzeć do Indii przez Sri Lankę? Podróż samolotem z Singapuru do Kolombo trwa około czterech godzin. Można spędzić dwa dni w eleganckim hotelu i ruszyć dalej. Tym razem już nie wyboistymi, górskimi drogami, lecz samolotem SriLanka Airlines do miast południowych Indii, czyli do Trichy i Trivandrum. To pierwsze miasto leży na terenie stanu Tamilnadu, to drugie leży nad Morzem Arabskim i jest stolicą stanu Kerala. Stąd podróżowałem już wynajętą taksówką do Madrasu, obecnie Ćennaj. Podróż z Kerali trwała około piętnastu godzin, ale pocieszałem się tym, że tym razem nie będę wędrował ulicami Kolkaty, przy których wysiadywali żebracy i trędowaci ani nie zatrzymam się w hoteliku Vishal na terenie hałaśliwego i niezbyt atrakcyjnego Paharganju w Nowym Delhi. Czekał na mnie bardzo elegancki, czterogwiazdkowy hotel i piękna plaża Marina Beach. O tym, jak radziłem sobie ze stemplami wjazdowymi i wyjazdowymi danego kraju oraz deklaracjami na kamery video dowiecie się już mojej książki.