Witajcie na terenie dzielnicy Paharganj, która jak soczewka skupiała w sobie ówczesną, indyjską rzeczywistość. Panował tutaj istny galimatias. Miejscową społeczność tworzyli lokalni sklepikarze, właściciele hoteli, restauracji i mobilnych stanowisk serwujący przez całą dobę uliczne jedzenie. Bardzo dużą popularnością cieszyły się zwłaszcza omlety. Zatrzymywali się tu na jakiś czas przybysze z Australii, USA, Kanady, Japonii, Izraela i Europy. Niektórzy docierali do Indii w poszukiwaniu mistycyzmu i oświecenia, inni w poszukiwaniu przygód, przygodnego seksu i tanich narkotyków. Tych ostatnich można było spotkać na głównej ulicy Paharganj, gdzie wysiadywali, zaczepiając innych turystów i żebrząc o pieniądze, które pozwoliłyby im przetrwać kolejny dzień w mistycznych Indiach. Upodobniali się do lokalnych nędzarzy, którzy nie mieli już niczego poza kartonowym legowiskiem i swoim miejscem na ulicy. Wśród tej kategorii mieszkańców Paharganju byli m.in. Anglicy, Australijczycy, pewien Francuz arabskiego pochodzenia handlujący brown sugar, czyli tanią, zanieczyszczoną heroiną oraz nasz rodak z Górnego Śląska, którego poznałem dopiero w więzieniu. Rezydent Austrii po wielu latach spędzonych w Indiach koniecznie chciał wrócić do kraju. Nie miał jednak pieniędzy na bilet i zdecydował się ze swoim kolegą na włamanie do jubilera przy głównym placu Nowego Delhi Connaught Place. Ślązaka zatrzymali u jubilera, gdyż był tak nafaszerowany haszyszem i alkoholem, że usnął na miejscu zdarzenia, a drugiego włamywacza zatrzymano w jednym z hotelików na terenie Paharganju. Francuza arabskiego pochodzenia, który handlował heroiną, też poznałem już w więzieniu. Wylądowałem nawet w jego celi. Na płaskich dachach hotelików w promieniach intensywnego, indyjskiego słońca prężyły się zgrabne ciała turystek wylegujących się w skąpych bikini. Większość kobiet znad Wisły nie przyjechała tutaj bynajmniej po to, aby zgłębiać tajniki jogi i medytacji. Przyjechały tu w celach handlowych. Kupowały indyjskie ubrania, które w tamtym czasach cieszyły się dużą popularnością w Polsce. Inne zajmowały się przemytem złota i elektroniki. Wieczorami w hotelach zamieszkiwanych przez Polaków pananował jak zwykle bardzo radosny nastrój. Kolejna udana przemytnicza wyprawa, kilka dni relaksu przy muzyce i alkoholu i powrót do Singapuru po kolejny ładunek złota i elektroniki. Nie można było zapomnieć o profesjonalnym spakowaniu i ukryciu wywożonych pieniędzy. W razie wpadki na lotnisku gwarantowany pobyt w więzieniu! Dzielnica nie należała do najczyściejszych. W różnych miejscach śmierdziało moczem, a widok oddających mocz mężczyzn nie pozostawiał wątpliwości, kto był odpowiedzialny za te nieprzyjemne zapachy. Ściany budynków były zaplute na czerwono betelem, najpopularniejszą i legalną używką nie tylko w Indiach, ale w wielu innych krajach Azji Południowowschodniej. Prawie każdy rykszarz żuł liście pieprzu betelowego z nasionami palmy areki. Dzięki temu nie męczyli się tak szybko podczas wykonywania swojej ciężkiej pracy. Wypluwali to, co przeżuli, oznaczyli miejsca swojego pobytu czerwonymi plamami i jechali dalej, wszczynając hałas rowerowymi dzwonkami i nawoływaniami. Przez główną ulicę przebijały się tabuny ludzi, przeciskały się między nimi czarne taksówki z żółtymi dachami, motorowe ryksze i wynędzianłe święte krowy.
Wszyscy ustępowali miejsca jucznym słoniom, które dostojnie kroczyły przez Paharganj. Dzielnica tętniła życiem, a jej ulice wypełniał zapach kadzideł, indyjskich papierosków bidi, pokrzykiwania rykszarzy i nawoływania sklepikarzy. Po zapadnięciu nocy na ulice dzielnicy wyruszały watahy bezpańskich psów. Polacy stanowili tutaj inną grupę społeczną. Mieszkałem w hotelu Vishal, który wbrew pozorom nie należał wcale do bezpiecznych. Na recepcji powiedziano mi, żeby uważać, bo od czasu do czasu pojawiają się tutaj naloty policji. Nic dziwnego skoro wisiały tu listy gończe za poszukiwanymi kryminalistami i terrorystami. Na szczęście recepcjoniści byli przyjaźnie do nas nastawieni. Wiedzieli o tym, czym się zajmujemy. Jeden pracownik hotelu zawsze prosił mnie o to, abym kupił mu butelkę Johnnie Walker whisky na Duty Free Shop w Singapurze. Początkowo myślałem, że to na jego własny użytek, ale mój dobry kolega uświadomił mi, że najprawdopodobniej ten cwany recepcjonista handlował whisky. Jeśli przyjmniemy, że każdy z przemytników przywoził mu co tydzień butelkę whisky, to ów przybysz z Kalkuty zasługiwał nie tylko na duże uznanie i szacunek, ale także na dyplom jakiegoś instytutu handlu i biznesu. Prawie, co tydzień wyruszalem z tego hotelu do Singapuru, skąd różnymi trasami, które wiodły przez Nepal i Sri Lankę podróżowałem z kolejnym ładunkiem cennego kruszcu i elektroniki do kraju świętych krów, wędrownych ascetów i miłośników złota.
Żródło zdjęcia: gettyimages.co.uk
Paharganj, Main Bazar